Rozdział 10. Chase your dreams, girl
11.1983 r.
Przyszedł taki dzień, gdy wyraźnie czułam, że coś jest nie tak. Brzuch bolał mnie przez kilka godzin. Zgłosiłam się do szpitala. Zrobili mi badania. Straciłam moje nienarodzone dziecko. Płód miał wady genetyczne. Może zabrzmi to brutalnie, ale nie załamałam się. Moje problemy przestały istnieć. Duff nic nie wiedział, tak samo jak rodzice. Wiedziałam tylko ja. Nie zdążyłam się nawet dobrze zastanowić co się stanie, kiedy urodzę i będę samotnie wychowywać dziecko. Odetchnęłam z ulgą. Nie dojrzałam jeszcze do bycia matką. Przez kilka tygodni byłam pod opieką psychologa. Kontynuowałam studia. Odrzucili moje podanie do wojska. Złożyłam je więc jeszcze raz i powoli wracałam do formy. Byłam wtedy silniejsza niż kiedykolwiek.
05.1984 r.
05.1984 r.
Było samo
południe. Sprawdziłam skrzynkę na listy.
Znalazłam jak zwykle mnóstwo ulotek i tylko jedną kopertę. Schowałam ją pospiesznie do
torebki i poszłam na zajęcia. Wykręciłam się z obiadu w stołówce i postanowiłam zjeść w samotności. Usiadłam przy najbardziej oddalonym od wejścia stoliku w Cocina Madrigal i zamówiłam coś do jedzenia. Wyjęłam list i zobaczyłam napis: United States Army. Szybko rozerwałam papierek w odpowiednim
miejscu i zaczęłam czytać. Serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Tym razem moje podanie zostało zaakceptowane. Jako studentka trzeciego roku stosunków międzynarodowych dostałam stypendium. Miałam odbyć 3-miesięczne szkolenie przygotowawcze w Los Angeles a później wybrać jedną z podanych baz, w której odbywały się praktyki. Uśmiechnęłam się pod nosem i wpakowałam list z powrotem do koperty. W ciągu dwóch tygodni musiałam przenieść się do Los Angeles.
Następnego dnia zaczęłam szukać mieszkania na wynajem w L.A. Ofert było mnóstwo, jednak nie potrafiłam odnaleźć się w tych wszystkich nazwach ulic i dzielnicach. Poprosiłam więc o pomoc Madison, która stamtąd pochodziła. Czułam wielkie podekscytowanie, a zarazem strach. Niby
spełniałam swoje marzenie, jednak z drugiej strony nie chciałam znowu zostać
sama. Kolejna zmiana miejsca, nowi ludzie. Trudno. W Los Angeles też mieszkają ludzie.
W ciągu 8 dni zdołałam wszystko załatwić. Miałam już zarezerwowane mieszkanie, wypełnione papiery z uczelni i byłam tak niesamowicie podjarana przeprowadzką, że zapomniałam powiedzieć o niej rodzicom. Lot z Phoenix do Los Angeles miałam o 14:00. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do dużej walizki. Madison podrzuciła mnie na lotnisko, dała buziaka w policzek i życzyła mi powodzenia. Miałam na sobie spodnie moro, wojskowe trapery i czarną koszulkę na ramiączkach. Związałam włosy z tyłu,
tak żeby mi nie przeszkadzały. W samolocie uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wpatrywałam się w dal i niemal skakałam z radości na swoim miejscu.
Wylądowaliśmy. Było gorąco. Na niebieskim niebie nie było ani jednej chmurki. Ptaki
energicznie latały nad głowami lub dawały koncerty, siedząc w koronach drzew. Ach... Los Angeles! Zakochałam się w tym mieście. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Po 20 minutach rozglądania się na prawo i lewo odnalazłam wreszcie przystanek autobusowy. Przez kolejne 20 minut smażyłam pośladki na plastikowej ławce w oczekiwaniu na linię 783. Jechałam przez miasto z ogromnym bananem na twarzy z nosem przyklejonym do szyby.
Po spokojnym weekendzie, który spędziłam na poznawaniu okolicy i ogarnianiu mieszkania, przyszedł czas na pierwsze zajęcia na uczelni. Zaczęliśmy od 2-godzinnego wykładu z logistyki. Później były jeszcze zajęcia praktyczne i szkolenie z samoobrony. Po lunchu mieliśmy 2 godziny przerwy a koniec dnia zwieńczyliśmy wspaniałym treningiem.
- Jesteście w beznadziejnej formie i ruszacie się jak muchy w smole! Nie ma taryfy ulgowej! Na wszystkich następnych treningach macie dawać z siebie 200 procent! - krzyczał przydzielony nam trener. W naszej 40-osobowej grupie było tylko 6 dziewczyn. Chłopcy chętnie popisywali się przed nami swoimi wysportowanymi ciałami. Pod koniec tygodnia zorganizowaliśmy sobie integrację. Wypiliśmy piwo w jakimś pubie a później poszliśmy potańczyć.
Z każdym kolejnym treningiem dokładali nam coraz to więcej wymagań. Musieliśmy pokonywać tor przeszkód w deszczu w jak najkrótszym czasie z plecakiem do połowy wypakowanym amunicją. Kiedy trener miał dobry humor, to zabierał nas na strzelnicę. Uwielbiałam te treningi. Strzelanie podniecało mnie bardziej niż wszyscy przystojni koledzy ze studiów razem wzięci.
- Sanchez, strzelałaś już wcześniej? - zapytał trener na jednym z ostatnich treningów.
- Nie, sir - odparłam w wojskowym stylu, przeładowując strzelbę. Czerwona łuska z charakterystycznym dźwiękiem odbiła się od podłogi.
- Dobrze ci idzie, ćwicz dalej - dodał i poszedł dalej, a ja zostałam spiorunowana zazdrosnymi spojrzeniami kumpli ćwiczących tuż obok.
08.1984 r.
Po trzech miesiącach treningów byliśmy gotowi do boju. Mogliśmy na 3 lub 5 miesięcy wyjechać do wybranej przez nas bazy. Na liście znalazły się m.in. Kambodża, Afganistan, Gwatemala, Sierra Leone czy Kongo. Wybrałam Afganistan, bo tamtejsza baza oferowała najciekawsze praktyki. Zdecydowałam się na 5-miesięczny wyjazd, bo rodzice tak czy siak byli wkurzeni. Nie chcieli nawet słyszeć o moim pomyśle, więc przestałam się do nich odzywać. Tylko Kate była pełna podziwu dla mojego szaleństwa. Wysłała mi nawet pocztą nieśmiertelnik, który z dumą zaczęłam nosić na szyi.
Mieliśmy dolecieć do Chin i stamtąd przesiąść się na samoloty do wybranych baz. Całą grupą wpakowaliśmy się więc do minibusa, który zawiózł nas na lotnisko. 13-godzinny lot był istną katorgą. Moje nogi marzyły tylko o tym, żeby wstać i przebiec kilka mil, jednak czas dłużył się nieubłaganie. W końcu dolecieliśmy do Pekinu. Jęczeliśmy z rozkoszy wysiadając z samolotu. Na tym podróż się jednak nie skończyła. Tylko ja, Jason i Paul wybraliśmy bazę w Afganistanie, więc już w trójkę polecieliśmy wojskowym samolotem na lotnisko w Kabulu.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, na pasie stał nie za duży pancerny wóz. Wysiadł z niego dobrze zbudowany czarny mężczyzna. Był
łysy, a jego twarz wyglądała na całkiem miłą.
- Starszy
sierżant Dan Harrelson - powiedział, podając każdemu z nas rękę.
- Sanchez - odpowiedziałam ze strachem w głosie.
- Collins - powiedział Paul.
- Grice - powiedział Jason.
- Collins - powiedział Paul.
- Grice - powiedział Jason.
- Wprowadzę was. Jak odbierzecie bagaże to przyjdźcie tutaj - powiedział i wrócił do auta. Skinęliśmy głowami i pomaszerowaliśmy w kierunku taśmy bagażowej. Prawie 13-godzinna różnica czasu dawała się powoli we znaki. Wyczerpani przywlekliśmy nasze torby i wsiedliśmy do auta.
Po dwóch dniach zaczęliśmy przyzwyczajać się do temperatury i godziny na zegarze. Do naszych zadań należało głównie zajmowanie się biurokracją, ale kilka razy zdarzyło się, że odwiedzaliśmy pomniejsze bazy. Uczyliśmy się strategii, które miały być przydatne w pracy dla wojska lub innych podobnych organizacji. Po dwóch miesiącach zaczęliśmy też chodzić na imprezy z żołnierzami. W tamtym okresie w Afganistanie nie było wojny, jednak zdarzały się incydenty zagrażające cywilom ze strony islamskich wojowników.
Po dwóch dniach zaczęliśmy przyzwyczajać się do temperatury i godziny na zegarze. Do naszych zadań należało głównie zajmowanie się biurokracją, ale kilka razy zdarzyło się, że odwiedzaliśmy pomniejsze bazy. Uczyliśmy się strategii, które miały być przydatne w pracy dla wojska lub innych podobnych organizacji. Po dwóch miesiącach zaczęliśmy też chodzić na imprezy z żołnierzami. W tamtym okresie w Afganistanie nie było wojny, jednak zdarzały się incydenty zagrażające cywilom ze strony islamskich wojowników.
- Dlaczego
akurat Afganistan? - zapytał nas Harrelson podczas drogi do jednej z mniejszych baz.
- Chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda w praktyce a tutaj można zobaczyć więcej niż gdziekolwiek indziej, sir - odpowiedział Paul.
- A ty, Sanchez? - zwrócił się bezpośrednio do mnie. - Próbujesz coś komuś udowodnić? - dodał z poważnym wyrazem twarzy. Chłopcy próbowali zdusić śmiech. Zmarszczyłam brwi, myśląc nad odpowiedzią.
- Z całym
szacunkiem sierżancie, ale za ładną buźkę mnie tu nie przysłali - odparłam.
- Dobra odpowiedź - zaśmiał się i atmosfera zaczęła się rozluźniać. Jechaliśmy długo przez pustkowia afgańskich przełęczy.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się niewielki budynek ze szczelnie zamkniętymi drzwiami i oknami.
- Poznacie teraz kilku ludzi z mojego oddziału. To porządni żołnierze, ale za ich kulturę osobistą nie ręczę - zakomunikował Harrelson. Po chwili wpisał kod do drzwi i jako pierwszy wszedł do środka. Poszliśmy za nim. Z każdym krokiem robiło się coraz głośniej. W samym środku znajdowała się duża sala, gdzie mieszkańcy budynku urządzili sobie koncert rockowy.
- Hondo! Siema! - krzyknął gitarzysta, przyciszając piec.
- Słuchajcie
wszyscy! - zawołał Harrelson i głośno zagwizdał, tak by chłopcy innych sal też przyszli. - Mamy praktykantów i... - zaczął mówić, co chwilę spoglądając z moją stronę.
- Czy ta laseczka to z okazji moich urodzin?! - krzyknął ciemnoskóry mężczyzna bez koszulki i podbiegł do mnie.
- Spierdalaj - warknęłam zezłoszczona. Ciemnoskóry próbował objąć mnie w pasie, jednak w porę zastosowałam
jedną z dźwigni, które najlepiej mi wychodziły. W jednej chwili
wykręciłam mu rękę do tyłu. Ciemnoskóry aż syknął z bólu a wszyscy pozostali
zaczęli śmiać się i klaskać.
- Ile razy będę
ci powtarzać, żebyś nie przerywał jak mówię?! - zawołał Hondo, wyrzucając
ręce w górę.
- Laska, właśnie zostałaś legendą! - zaśmiał się inny żołnierz, podając mi rękę. - Jestem Joe Cribb - to właśnie on grał na gitarze.
- Do kurwy nędzy! - wrzasnął Harrelson i wszyscy ucichli. - Od dwóch minut próbuję wam coś powiedzieć! - dodał. Wszyscy spuściliśmy wzrok. - Macie praktykantów. Nazywają się Sanchez, Collins i Grice. Musicie pokazać im podstawowe plany ewakuacyjne miasta i wyjaśnić na czym polega wasza praca. Macie czas do końca dnia. Będą zdawać z tego egzamin, więc macie się przyłożyć, bo jak obleją, to będzie wasza wina - zakomunikował sierżant. Mówił szybko i wyraźnie.
- Tak jest, sir! - odparli chórem.
- Cribb, jeśli włos im z głowy spadnie to ty za to bekniesz - dodał, grożąc gitarzyście palcem.
- Tak jest, sir - odparł Joe.
Po tym krótkim przemówieniu Harrelson wyszedł i najprawdopodobniej odjechał, zostawiając nas pod okiem żołnierzy, którzy patrzyli na nas jak na małe szczeniaczki.
- Jak masz na imię? - zapytał Cribb, przerywając chwilę milczenia.
- Michelle -
odparłam.
- Ja jestem
Jim Street - piekielnie przystojny Jim również podał mi rękę.
Potem
przywitaliśmy się z Johnem Waddelem, Johnem "Grimesey" Grimesem,
Mattem Eversmannem i kilkoma innymi.
- Grasz na
czymś, Michelle? - zapytał Jim. Wszyscy zdawali się ignorować moich dwóch towarzyszy.
- Tak, trochę na
gitarze.
- Pokaż - powiedział,
wręczając mi gitarę elektryczną do ręki. Dawno nie grałam, ale kilka riffów wciąż dobrze pamiętałam. Zaczęłam spokojnie, od Heaven and hell. Później przeszłam do solówki z
Rocking all the way.
- Nieźle! - Jim pokiwał głową z uznaniem.
- Ty jesteś jak,
kurwa, jakaś damska wersja Hendrixa! - przekrzykiwali się nawzajem. Od razu
wszyscy się polubiliśmy. Przez kilka godzin posłusznie przerabialiśmy plany ewakuacji cywilów z miasta. Było dużo śmiechu i gejowskich żartów. Zadawaliśmy mnóstwo pytań. Paula i Jasona chłopcy też polubili. Może nie patrzyli na nich z taką przychylnością jak na mnie, ale atmosfera była świetna.
Przyszła pora na lunch.
- Siadaj obok! -
zawołał Jim i wykonał ręką przywołujący gest. Usiedliśmy przy stolikach i zaczęliśmy jeść jakieś lokalne jedzenie. Grimesey, Jim i Joe nie opuszczali mnie na krok. Czułam się trochę osaczona, ale nie zaprzeczam, podobało mi się bycie w centrum uwagi.
- Wiesz, Chelle, gdybyśmy teraz siedzieli w Los Angeles w jakimś barze to poprosiłbym cię o numer telefonu - wyznał Jim i mrugnął do mnie porozumiewawczo.
- Nie gadałem z żadną dziewczyną od trzech miesięcy - dorzucił Grimesey.
- A ta prostytutka wczoraj? - zapytał Joe z szerokim uśmiechem.
- Z nią też nie rozmawiałem - odparł Grimesey, szturchając Joe w ramię.
Tego samego dnia wieczorem, już po powrocie do naszej głównej siedziby, piliśmy piwo z załogą. Następnego dnia
wstałam bardzo wcześnie. Szybko się ubrałam i poszłam na śniadanie. Potem Harrelson 'Hondo' dał nam kolejne zadanie: przetrwać trening stworzony przez poznanych dzień wcześniej chłopców.
No to ten tego ;D Dziesiąty rozdział za mną i mogłabym się rozpisać, ale przecież niechcielibyśmy żebym się do szkoły spóźniła... Pozwolisz, że zacznę komentować na bieżąco, bo jak bym miała tak po każdym nadrobionym to bym się nie wyrobiła ;) Jedno muszę przyznać.... Zajebiście wciąga ;D
OdpowiedzUsuńA.! I wrzucam do polecanych ;)
Usuńłoł dzięki dzięki, nie spodziewałam się :D
Usuńjeju strasznie poplatane ale zajebiste
OdpowiedzUsuńTak więc nareszcie spotkała jej... Chłopaków? No może, whatever... Mi się podoba, zajebista historia! Wiewiórze zaczyna się ona chyba podobać, no nie? Z jednej strony przykro mi, że poroniła, ale z drugiej strony, czytając wcześniej, że zaszła w ciążę taką właśnie miałam nadzieję... Może lepiej, w końcu jest jeszcze młoda, ma dopiero 20 lat i wreszcie ich spotkała! Ale co ja będę filozofować, zabieram się za czytanie kolejnych rozdziałów!
OdpowiedzUsuńHahahahaha jak ja się uśmiałam xD Ten rozdział był taki zabawny :3 Tzn po tym przykrym incydencie był wesoły ;D
OdpowiedzUsuńWyobraziłam sobie tą scenkę, gdy okazuje się,że wszyscy poza Axlem znają Michie :D Haha i te ich rozmowy ! Pozdrawiam z podłogi ;)
Wiesz co mnie jeszcze rozrypało ? Ta rywalizacja chłopaków ! epic ! :*
Dobra, ja już spadam bo jest 1 w nocy, a jutro sprawdziany mam i muszę się wyspać, aby do szkoły jak zombie nie przyjść. To takie życiowe xD
Jutro wracam z kolejną porcją dupnych komentarzy. Nie pozbędziesz się mnie już kochana :*
No i wreszcie nadszedł ten moment! W końcu się spotkali!
OdpowiedzUsuńAle zaczynając od początku to coś mi się tu nie zgadza, w sensie, bo jeśli dobrze ogarnęłam to jak Chelle dowiedziała się, że jest w ciąży to był rok 1983, tak? No a teraz mamy 85, a ona poroniła, to w którym ona była miesiącu i w ogóle?
A tak poza tym to cała scena spotkania Gunsów z Chelle była w prost GENIALANA! Serio :D
No i ten Axl, który nie ogarniał skąd oni się wszyscy znają XDDD
Jejku, ja coś czuję, że tu się zacznie niezła rywalizacja między Slashem i Duffem.
W każdym razie, rozdział super :)
Pozdrawiam i lecę dalej
Lady Stardust :*
O matko jedyna! Lady Stardust! Wybacz mi, że tak długo nie odpisywałam! Normalnie szok! Zapomniałam całkowicie o tym moim blogu.
UsuńNawet nie wiesz jak się cieszę, że Ci się podoba :D
Tak, jest tutaj duuużo potknięć. Jeśli coś się czasowo nie zgrywa to przepraszam, miałam kiedyś ambitny plan poprawić całe to opowiadanie, ale na razie nic z tego. Czasu brak.
Pozdrawiam Cię serdecznie!
Reverie.