Rozdział 12. Boys will be boys.

             Całą noc miałam koszmary. Budziłam się kilka razy. Rano wstałam niewyspana. Ubrałam się i poszłam na śniadanie. Siedziałam przy stole, podpierając głowę na ręce.
- Wszystko ok? - zapytał Paul.
- Ta...- odparłam i zmusiłam się do zjedzenia chociaż jednej kanapki.
- Zostajemy dzień dłużej. Hondo mówił, że o 12:00 odleci samolot z trumną Joe. Pożegnamy go z honorami. - dodał po dłuższej chwili. Pokiwałam głową na znak, że rozumiem. Paul rozejrzał się po wszystkich siedzących naokoło, westchnął i odszedł. Wszyscy ludzie w stolicy zdawali się całkowicie nieświadomi tego w jakim świecie żyją.

             Około 11:00 przyjechał po nas samochód. Jim czekał na nas w środku. Przez całą drogę dotykaliśmy się nogami. Był ubrany w mundur. Jego spojrzenie było bardzo nieobecne. Przed samym południem weszliśmy do sali, gdzie znaleźli się już wszyscy z oddziału. Jim nie mógł sobie poradzić z zapięciem wszystkich odznak na mundurze, więc bez słowa podeszłam i pomogłam mu. Posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie. Wyszliśmy przed magazyn z bronią. Ceremonia zaczęła się słowami: - Zebraliśmy się tutaj, aby pożegnać...- postanowiłam, że nie będę płakać, jednak kiedy sierżant wymienił nazwisko: szeregowy Joe Cribb. Po moim policzku w jednej chwili spłynęła łza. Ceremonia zakończyła się szybko. Rozeszliśmy się w zupełnej ciszy.

Następnego dnia...
             Niebo wyjątkowo dobrze kamuflowało się za szarymi chmurami. Ostatnią i przedostatnią noc spędzaliśmy w hotelu w stolicy. Tuż obok amerykańskiej ambasady. Stałam koło łóżka w samych spodniach moro i męczyłam się z zapięciem czarnego stanika. Wtedy do drzwi zapukał Hondo.
- Mogę? Ou przepraszam, zaczekam aż się ubierzesz - powiedział i błyskawicznie wycofał się z pokoju.
- Już się ubrałam, może pan wejść - krzyknęłam, zakładając czarną koszulkę na ramiączkach.
- Wiem jak to jest stracić kogoś w taki sposób. Popełniliśmy błąd i całą odpowiedzialność za śmierć Joe biorę na siebie - powiedział Hondo - Naraziliśmy was na śmiertelne niebezpieczeństwo. W ogóle nie powinno was tam wczoraj być - kontynuował, obwiniając się.
Milczałam. Nie miałam pojęcia jak mogłabym zareagować.
- Tu się robi zbyt niebezpiecznie. To nie są dobre warunki do nauki. Powiedziałem to samo twoim kolegom, więc tobie też coś doradzę. Jesteś silna i poradzisz sobie w L.A. Znajdź normalną pracę i nigdy, przenigdy tutaj nie wracaj, bo szkoda by było zmarnować taki potencjał - powiedział to tak, że nie było mowy o kwestionowaniu jego zdania.
- Dziękuję, sir - powiedziałam. Hondo uśmiechnął się blado i wyszedł. Sięgnęłam po torbę i zaczęłam się pakować.

             O 15:00 mieliśmy wsiąść do samolotu, który zabierał nas do Pekinu. Po wyjściu z pokoju zobaczyłam Jima. Siedział w hotelowym hallu i patrzył w stronę wind.
- Chciałem się pożegnać - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. Po raz pierwszy nie spuszczał wzroku.
- Długo jeszcze będziesz tu służył? - zapytałam, chcąc odwlec moment pożegnania.
- Pewnie do przyszłego roku - odparł. Zapanowała niezręczna cisza - Sanchez, wiem, że teraz to nie ma sensu, ale jeśli dasz mi swój numer, to obiecuję, że zadzwonię jak tylko będę w L.A.
Uśmiechnęłam się słabo i na ulotce z pobliskiego stolika nabazgrałam numer.
- Uściskaj ode mnie Grimesey'a - dodałam.
- Będziemy tęsknić - Jim mocno mnie przytulił i dał buziaka w czoło. - Uważaj na siebie i napisz mi jakiś list miłosny - zażartował Jim, kiedy w hallu zjawił się Hondo.
- Jasne... może frytki do tego? - odpowiedziałam z uśmiechem. Ostatni raz popatrzyłam na Jima i pomachałam do niego.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 117. Please, don’t touch

Rozdział 12. Nie martw się, skarbie

Rozdział 1. Żeglujące statki